...z czego wynika taki oto fakt. Będąc w pracy odbieram od niej telefon. Cośtam, cośtam, ustalenie paru spraw do załatwienia i przejście na temat jak to jest chujowo i dosyć, i mam w dupie, i nie ma się z czego cieszyć, i zrób coś. Ja staram sie grzecznie powiedzieć - porozmawiajmy w domu, takie rozmowy w pracy przez telefon są głupie skoro widzimy się w domu. Odpowiedź - z tobą się nie da rozmawiać, wyprowadzę się, rozwiodę, łup słuchawką. A w domu cisza. Taka wkurwiająca cisza przed burzą. Zero poważnej rozmowy, czasami złośliwośc rzucona do mnie lub do znajomych typu "Mówili o rozwodach i wydaje mi się, że to czasem dobre wyjście" albo sarkastyczne "A co to znaczy mieć chłopa w domu, bo ja nie wiem?" Nieczęste próby podjęcia tematu kończą się słowami "O już nic, okej, nic nie mówie... dooobraaa... daj mi spokój" albo po dwóch zdaniach kłótnią i wypominaniem czegoś sprzed iluś tam lat. I wtedy wymiękam, bo to ja mam co jej wypominać, a nie chcę posuwać się za daleko. Wyciąganie pewnych bolesnych faktów z przeszłości w takiej dyskusji niczemu po prostu nie służy, oprócz chęci dojebania i udowodnienia "wina jest po twojej stronie". I ulubiony temat do dojebania: "A bo twój ojciec... A twoja rodzina..." Ale o tym kiedy indziej
No i z czego to wynika? Z braku odwagi? Przez telefon, na odległość łatwiej?
Udało jej się wzbudzić we mnie poczucie winy przy poprzednim kryzysie. Mimo, że to nie ja skręciłem, wziąłem na siebie część odpowiedzialności. Że moje zachowania do tego doprowadziły. Może częściowo, faktycznie. Ale coraz częściej dochodzę do wniosku, że to nie koniecznie prawda. Że może to jej zachowania doprowadziły do mojego zachowania, które doprowadziło do tego co się stało. I tak sobie myślę, że tym razem tak nie będzie. Nie będzie potulnego wyniesienia się z domu. Nie bedzie bezwarunkowej pomocy finansowej i każdej innej pomocy. Nie będzie ułatwiania sprawy przy JEJ decyzji że juz razem się nie da. Jeśli taką decyzję podejmie, to ze wszystkimi kosekwencjami. Jesli taką decyzję podejmie - to nadejdzie chwila prawdy i ciężki okres dla niej. Naprawdę ciężki, bez celowego utudniania ale bez mojej pomocy po prostu. Bo najbardziej mnie wkurwia to, że nie potrafi docenić mnie takim jakim jestem i tego do czego razem doszliśmy. A powinna, co nie jest tylko moim zdaniem.
Wszystko by było pięknie, ale jest jedno "ale". I to zajebiście wielkie "ale", którego nie sposób pominąć, z którym przede wszystkim trzeba się liczyć. Nasz syn. I to, że można te dwie rzeczy pogodzić to gówno prawda. On zawsze będzie skrzywdzony. Kto uważa inaczej to na pewno nie wie tego z autopsji. I bardzo proszę, aby w komentarzach nie pierdolili ci, którzy sami nie mają rodziny "z kłopotami". Bo gówno wiedzą. A doradców teoretyków to ja mam po dziurki w nosie. I za chuja nie wiem co z tym zrobić, czekam więc, co przyniesie czas...